Knickerbocker, czyli początki medycyny w Nowym Jorku.

07.12.2020 / Arkadiusz Dziura

W trakcie pisania tekstu przez myśl przelatywało mi jedno pytanie: o czym ten serial właściwie jest? Nie potrafię tego definitywnie określić. Być może to nawet niemożliwe. Mamy tu duży problem biorąc pod uwagę ile postanowiono zebrać tematów po drodze i w jak bystry sposób twórcy się z nimi obchodzą. Nie jest to z pewnością zwyczajny serial medyczny, albo obyczajowa telenowela o jakichś tam problemikach. „The Knick” to coś o wiele więcej.

Świat filmowy to z grubsza kostium, okres czasu i zbiór zasad, według których funkcjonuje cały tytuł. Jest to tylko tło, ale wciąż jest to element niezbędny. To tutaj określamy, czym bohaterowie oddychają – tlenem lub czym innym? Tutaj określamy, w jakim okresie żyją, i co mają na siebie założyć po wyjściu z domu – i czy domy już wynaleziono. Oczywiście, twórcy często pozwalają sobie na pewną pomoc, i korzystają z przyzwyczajeń widza. Jeśli kręcimy western, to możemy dać typowe, automatycznie generowane miasteczko z Dzikiego Zachodu. Widzieliśmy je już nieraz na ekranie, więc wiemy jak to działa. Nie trzeba nam tego przedstawiać. I w taki sposób powstał „Deadwood”. Podobnie jest z całą masą różnych produkcji kostiumowych, które sprowadzają się do założenia aktorowi peruki, i w tym momencie twórcy mówią: „Wystarczy, mamy to”. Czasami jednak artyści tworzą taki świat, który zapada w pamięci. Ma on swoją historię, duszę, a dla nas staje się nawet domem. Zrobiono to choćby w serialu „Twin Peaks”.
„The Knick” robi z kostiumem początku XX wieku to samo co powinny robić seriale science fiction – czyli przedstawić nieznany, fascynujący świat, i pozwolić odbiorcy go poznać. Miejsce akcji to szpital w Nowym Jorku w czasach, kiedy dla białych i czarnych były oddzielne przychodnie, ale czarnoskórzy mogli już kończyć medycynę na Harvardzie. Wtedy praca lekarzy wyglądała zupełnie inaczej niż dzisiaj, i odkrywanie kolejnych różnic to przyjemność sama w sobie. Chirurdzy krojący pacjentów gołymi rękoma, maszyna na korbkę odsysająca krew z miejsca nacięcia, konie ciągnące ambulans… Oczywistością jest, że pacjenci często umierali podczas operacji, a nawet jeśli przeżyli, to towarzyszył im olbrzymi ból przez cały czas leżenia na stole. Sam spektakl odbywał się w teatrze, z mnóstwem miejsca dla widowni (gdzie jednak zasiadano przeważnie po to, by podglądać konkurencję i uczyć się nowych rzeczy), a przed widowiskiem lekarze „rozgrzewali się” na martwej świni.
Sam nie jestem pewny co bardziej mnie fascynuje. Świat? Czy może jednak pasja personelu medycznego do odkrywania nowych rzeczy i udoskonalenia znanych metod leczenia. Oni otwarcie eksperymentowali na denatach, a po nieudanej operacji, jeszcze na stole, mieli odwagę rozciąć ciało, wsadzić rękę pod żebra i wykonywać bezpośredni masaż serca. Odkrywali wtedy, że tętno wraca, chociaż ta osoba jest już na 100% martwa. Mówili wtedy „to się nam przyda pewnego dnia” i ignorowali oskarżenia o bezczeszczenie zwłok. Motyw ten przewija się przez cały serial, a w jego trakcie dochodzi do poznania grup krwi, wyrostka robaczkowego czy też nowej metody na operowanie przepukliny.
Uwielbiam ten serial już za samo to, że zwraca moją uwagę na te pozornie małe, oczywiste rzeczy, i objaśnia nam przy okazji, jak drastyczne i poważne były to odkrycia. Bo dziś przychodzimy na świat i wiele rzeczy nam się po prostu mówi: Ziemia jest okrągła, Hitler był zły, a korzystanie z papieru toaletowego po skorzystaniu z ubikacji jest dobrym pomysłem. Jednak zrozumienie i dojście do tego trwało bardzo długo. Wymagało wielu badań i analiz.
W ten sposób osiągnięto też coś jeszcze: tęsknotę za tamtymi czasami. Bo chociaż było wtedy strasznie, a średnia długość życia wynosiła połowę tego co dzisiaj, to jednak po obejrzeniu serialu pojawiła się we mnie potrzeba powrotu tamtych lat. Lat, w ciągu których lekarze po ukończeniu szkół nadal byli głodni wiedzy. Robili co w ich mocy, by poszerzać swoje horyzonty, eksperymentowali i prowadzili badania. Dzisiaj są głównie zmęczeni, i szybko zapominają jaki to prestiż przychodzi z tytułu bycia doktorem. Tak być nie powinno.

Należy przy tym wszystkim jedynie umieć akceptować, że to tylko filmowa wersja prawdziwych wydarzeń – tu na przestrzeni paru odcinków ludzkość odkrywa masę rzeczy przez odkurzacze, po psychiatrię, prezerwatywy, benzynę oraz z sukcesem rozdziela bliźniaki połączone od urodzenia wspólną wątrobą. Jak się przyjrzeć to można nawet zacząć kłótnię, czy bohaterowie nie wyprzedzili swoich czasów, by wynaleźć montaż filmowy (mamy tu zapis kilkugodzinnej operacji przycięty do kilkuminutowego filmiku). Ponad to, nie mamy tu do czynienia z mową sprzed stu lat. Bohaterowie mówią i zachowują się ponadczasowo. Bez współczesnych naleciałości, dzięki czemu wciąż będą wiarygodni gdy za kilkanaście lat wrócimy do tego serialu.
Kostium to jednak tylko detale i tło. „The Knick” ma o wiele więcej do zaoferowania, a na pierwszym miejscu mamy bohaterów.

Zastosowano tutaj prostą sztuczkę – każda główna postać jest negatywna, ale ma ku temu dobry powód. Główny bohater nie chce mieć czarnoskórego lekarza w swoim szpitalu, bo to oznacza kłopoty. Personel nie będzie chciał słuchać poleceń od takiego chirurga, w skutek czego pacjenci będą wystraszeni – po co utrudniać sobie życie? Dyrektor szpitala kręci grube szwindle i kradnie pieniądze na każdej inwestycji na jaką placówka się decyduje – byle tylko uzbierać wystarczająco dużo środków i wyrwać z burdelu prostytutkę, w której się zakochał. Wspomniany czarnoskóry chirurg otwiera nielegalnie własną przychodnię w piwnicy zamiast siedzieć z założonymi rękoma czekając, aż ktoś pozwoli mu coś zrobić. Ale nieoficjalna przychodnia budowana w tajemnicy aż prosi się, żeby ktoś tam umarł z braku środków, personelu lub poprzez zwykły ludzki błąd. Ciągłe poczucie naginania systemu norm społecznych i moralnych prowadzi jak zwykle do nieoczywistych wniosków. To plus pozostałe delikatne tematy, które sto lat temu były drażniące tak samo jak dziś – rasizm, seksizm, korupcja, kapitalizm czy aborcja. Z przyjemnością obserwowałem, jak potoczyły się losy postaci i przypisane im motywy.

Wisienką na torcie są oczywiście… operacje. Za każdym razem widzimy tylko aktorów, a ich ręce i pacjent na stole są kręcone oddzielnie. Od pierwszej sceny każdą operację oglądałem w napięciu, dzięki zaangażowaniu aktorów i zgraniu całości na długich ujęciach. Akcja prowadzona jest w sposób niespodziewany – bohaterowie muszą natychmiast reagować i szukać nowego rozwiązania – operacje wyglądają pozornie chaotycznie. Ograniczenia technologiczne medycyny tamtych czasów tylko dodają dramaturgii. Mechatronika i efekty specjalne tworzą niezwykle wiarygodne ciała, które faktycznie walczą tam o ożywienie. Dzięki brakowi muzyki w tych scenach i absolutnej ciszy jesteśmy kompletnie zaabsorbowani tym co dzieje się na ekranie. Jesteśmy skupieni zupełnie tak jak lekarze. Potrzebujemy tej ciszy, ale jednocześnie jako postronni obserwatorzy chcemy czegoś co nas rozluźni, rozproszy naszą uwagę i uczyni ten moment bardziej nierealnym. Reżyser postępuje słusznie nie dając nam tego, trzymając sprawę twardo do samego końca. Widzimy ręce zanurzone we krwi oraz ciało, które w każdej chwili może opuścić ten świat. Niesamowite widowisko.

Knickerbocker, czyli początki medycyny w Nowym Jorku.